Komentarze (1)
Ostrożnie niosę dzban. Piękny, zdobiony, połyskuje w słońcu. Od dołu ciemniejszy. Brązy z szarościami powoli przechodzą w ciemną zieleń. Dalej jaśnieje, jasne błękity, soczyste zielenie. Żółty miesza się z pomarańczowym. Odrobina złotego. Te kolory są ładniejsze, tu już naczynie wygląda wesoło, cieszy barwami. Uśmiecham się do siebie.
Jest dużo warty, wszystko co mam. Nie jest lekki. Chyba mocny. Czuję wyraźnie, jak odciska skórę dłoni. Przyjemnie czuć stabilny chwyt. Nie podejrzewam nawet jaki jest kruchy. Delikatny.
Muszę starać się bardziej. Mocniej chwycić. Jest dobrze? Nie zdaję sobie sprawy, że tak. Już jest dobrze. To właśnie jest to. Ale nie dla mnie. Zawsze mogę trzymać lepiej. Nigdy nie jest wystarczająco dobrze, trzeba dążyć do idealnego chwytu. Idealna kontrola. Ścisnąć, coś poprawić. Lekko podskoczę i złapię mocniej.
Teraz już wiem, że trzeba było nic nie zmieniać. Trzymałem go pewnie, przyglądając się z radością. Podziwiać i czuć ten przyjemny ciężar. Mały podskok, takie tam szarpnięcie w górę. Tylko dla pewności.. Bach.
Rozpadł się. Jakim cudem? Co ja zrobiłem? Podnoszę największe kawałki, ratuje co się da. Posklejam? Nigdy już nie będzie taki ładny. Nic juz nie zrobię. Uratuję co się da. Tylko tyle mogę zrobić. Kaleczę się, nie mogę dojrzeć małych kawałków, stracone.
Był piękny. Już go nie ma. Na własne życzenie.